Dzieło Ulricha Seidla to kino, które nie zabiega o sympatię widza. Raczej wystawia go na próbę – patrzenia uważnie, bez wygodnych iluzji i bez nadziei na łatwe oczyszczenie. Ten film, choć pozornie prosty, uderza swoją konsekwencją: pokazuje, jak człowiek potrafi utknąć pomiędzy tym, co było, a tym, czego już nigdy mieć nie będzie.
W centrum stoi Richie Bravo – podstarzały piosenkarz, niegdyś obiekt westchnień, dziś żyjący z odcinania kuponów od dawnej sławy. Seidl prowadzi bohatera przez zimowy kurort, z którego dawno uciekł blask, a pozostała jedynie gęsta atmosfera prowizoryczności. Richie śpiewa dla przypadkowych turystek, sprzedaje resztki swego wdzięku, udaje, że kontroluje własne życie. Kamera nie odwraca wzroku: portretuje jego kruchość, groteskę i rozpacz z tą samą surowością. A jednocześnie nie oskarża. W tym chłodnym świecie współczesnej samotności reżyser dostrzega jakąś smutną ludzką prawdę – o tym, że nawet najbardziej zużyte marzenia potrafią wciąż boleć.
Wraz z powrotem córki, która domaga się rozliczenia z przeszłością, iluzje bohatera pękają, choć nie w melodramatycznym stylu. Seidl wybiera ciche napięcia i nieporadne próby naprawy czegokolwiek. Nie prowadzi Richie’go do wielkiego przełomu, bo w jego filmowym uniwersum przemiana rzadko bywa spektakularna. Zmiana przychodzi najwyżej jako szept – a często nie przychodzi wcale. To właśnie ta odmowa fałszywej nadziei daje filmowi ciężar, którego wiele współczesnych produkcji unika.
Puenta jest gorzka, ale uczciwa: „Rimini” przypomina, że sentyment nie uratuje nikogo, a przeszłość, jeśli nie zostanie przepracowana, potrafi stać się najcięższym bagażem. Seidl po raz kolejny udowadnia, że potrafi tworzyć kino bezkompromisowe – wymagające, surowe, ale dotkliwe w swojej prawdzie. To film, który nie szuka poklasku, lecz zostawia widza z pytaniami, których nie da się zbyć wzruszeniem ramion.
Film „Rimini” obejrzymy w Dyskusyjnym Klubie Filmowym kina Łydynia w Ciechanowie we wtorek 25 listopada o godz. 18.15.





Komentarze obsługiwane przez CComment