

Była zimna, marcowa noc. Mieli kilka minut na to, by opuścić swoje domy, nie wiedząc, co ich dalej czeka. Spod sochocińskiego kościoła ciężarówki wywiozły ich do obozu w Pomiechówku. Nie wszyscy stamtąd wrócili...
Wysiedleni...
W marcu 1941 roku w III Forcie w Pomiechówku Niemcy utworzyli obóz przejściowy, najpierw dla rolników wysiedlonych z powiatu płońskiego, a potem dla Żydów z gett północnego Mazowsza (w 1943 r. fort stał się niemieckim więzieniem śledczym).
W nocy z 5 na 6 marca 1941 r. z Sochocina Niemcy wywieźli do fortu ponad 2000 Polaków oraz kilkuset Żydów. Wypędzono ich brutalnie z domów, dając jedynie chwilę na zabranie najpotrzebniejszych rzeczy.
Tak te dramatyczne chwile wspominał mieszkaniec Sochocina, Stanisław Giszczak w publikacji Fundacji Moje Wojenne Dzieciństwo - „Kręte wojenne szlaki”:
„- Z hałasem wpadali do mieszkań żandarmi z volksdeutschami rozkazując opuścić je w ciągu 10 minut. Eskorta odprowadzała wszystkich na plac przy kościele. W kilka godzin zgromadzono tam całą ludność żydowską (około 700 osób) i prawie 2000 Polaków. Wszystkimi ulicami ciągnęły tłumy wypędzonych. Płakały matki i rozbudzone ze snu dzieci. Staruszkowie z tobołkami szli przeważnie na końcu. Kto nie mógł poruszać się o własnych siłach, wleczony był do miejsca przeznaczenia przez młodych mężczyzn. Do rana plac przy kościele był wypełniony do ostatniego miejsca. (...) Około godziny 8 rano zajechały przed bramę kościoła wielkie ciężarowe samochody, na które w szybkim tempie, przy krzyku hitlerowców, zostali załadowani wszyscy zgromadzeni ludzie. Ostatnie transporty aresztowanych opuściły Sochocin około godziny 10. Bardzo stłoczeni, w otoczeniu żandarmów dojechaliśmy do Pomiechówka. Tam nastąpił rozładunek i ulokowanie aresztowanych w trzecim forcie.” (…)
Do Sochocina już nie powrócili
Świadkiem tych wydarzeń był również Edward Remliger, który w momencie wysiedlenia był 11-letnim chłopcem. Jego rodzice - Weronika i Stanisław mieszkali najpierw w Koziminach, a potem przenieśli się do Sochocina, gdzie Stanisław - nad Wkrą w domu państwa Lubinieckich, przed wojną założył restaurację - był bowiem wojskowym kucharzem i miał kulinarne zdolności. Remligerowie prowadzili restaurację do 1940 roku, do momentu, gdy Niemcy zajęli ich dom.
Ojciec Edwarda odrzucił propozycję podpisania volkslisty, więc Niemcy odebrali mu restaurację i wyrzucili z mieszkania. Rodzina mieszkała w przybudówce obok swojego domu, a w marcu 1941 roku, została wywieziona do Pomiechówka.
Jak zachowało się wspomnienie obozu w pamięci 11-letniego chłopca?
(…) „Mam z Pomiechówka wspomnienie, którego nie umiem wymazać z pamięci - obraz, jaki zobaczyłem, gdy weszliśmy do celi – wspominał w wywiadzie dla płońskiej Pracowni Dokumentacji Dziejów Miasta Edward Remliger. - Starsza kobieta w rogu, Żydówka. Chodziły po niej wszy. Nigdy czegoś takiego nie widziałem!... To było jakbym patrzył na mrowisko w lesie. Wciąż ją widzę umierającą w tym kąciku i te wszy, które po niej chodziły. Była tam zupełnie sama. Ludzie na nią patrzyli, obchodzili ją. Nie wiem, kim była i dlaczego ją tak zostawiono… Ona potem umarła. Do dziś mam przed oczami ten obraz”.(…)
W maju 1941 roku 11-letni Edward i jego kolega postanowili uciec z obozu. Strażnik zauważył, że usiłują zbiec i zaczął strzelać. Edwardowi udało się uciec i wrócić niezauważonym do obozu, kolegę złapano, a jego rodziców pobito.
Latem 1941 roku obóz przejściowy w Pomiechówku rozwiązano. Remligerom powiedziano, by poszli, dokąd chcą, ale na swoje wracać im nie wolno.
Do swojego domu i restauracji w Sochocinie nigdy już nie wrócili. Najpierw zamieszkali w Strachowie, potem w Koziminach, gdzie doczekali końca okupacji. Edward po wojnie skończył szkołę i osiadł w Gdyni.
Dziewczyna, która Niemcom uciekała...
Ta opowieść dotyczy Stanisławy Piotrowskiej, z domu Włodarskiej – jej rodzice mieszkali na ul. Zakościelnej w Sochocinie i prowadzili nieduże rolne gospodarstwo. Gdy wybuchła wojna, Stanisława miała 14 lat.
Włodarscy też zostali wywiezieni do Pomiechówka. Przyszli po nich niemieccy koloniści, kazali się ubierać i wychodzić z domu.
(…) „Moja mama zerwała się z łóżka i stała bez ruchu - wspominała Stanisława w wywiadzie dla płońskiej pracowni dokumentacji. - Musiała być w szoku, bo nie reagowała na to, co się do niej mówiło. Stała tak, jak wyskoczyła z łóżka - w nocnej koszuli. Podeszłam do niej i powiedziałam, żeby się ubrała, bo będą nas wywozić. Ale ona nadal stała bez słowa, jak sparaliżowana. Nie było czasu, więc jak tylko Niemcy powiedzieli, że będą nas wywozić, wbiegłam na strych, bo przypomniałam sobie, że wisi tam połeć słoniny. Nacięłam jej i poupychałam, ile się dało, do wojskowego plecaka. Gdy zbiegłam na dół, mama nadal stała tak, jak ją zostawiłam - nieruchoma, nieubrana. Zrozumiałam, że sama nic nie zrobi i zaczęliśmy jej pomagać”. (…)
Włodarscy zabrali ze sobą tylko pościel i słoninę w plecaku. Na ulicy było już pełno ludzi, spędzonych i otoczonych przez Niemców, również miejscowych, których dobrze znali. Rodzina pościel stracili, ocalał natomiast plecak ze słoniną. Upchnięto ich w budynkach po koszarach, gdzie były tylko legowiska z rozrzuconej słomy. Kilka dni później zabrano ich do obozu w Działdowie, skąd Niemcy zabrali wszystkich mężczyzn na roboty do Niemiec, również ojca Stanisławy i brata jej mamy, Józefa Wodzyńskiego. Wywieziono również m.in. Gerkowskiego z Sochocina i piekarza Wodzyńskiego, któremu w Działdowie zmarła żona.
Kobiety przewieziono z powrotem do Pomiechówka. Stanisława postanowiła uciec i ucieczka się udała.
(…) „- Po mniej więcej dwóch tygodniach pobytu w Pomiechówku, ja i moja koleżanka z Sochocina, Wacława Gerkowska, postanowiłyśmy stamtąd uciec - wspominała. - Około południa ześlizgnęłyśmy się na samo dno bardzo głębokiej, wypełnionej wodą fosy, i znalazłyśmy się w ciągnących się wokół obozu okopach. Niemcy niczego nie dostrzegli, inaczej już by było po nas. Szłyśmy i szłyśmy, niewiele brakowało, a byśmy się tam potopiły. Już nawet zaczynałyśmy żałować , że dostałyśmy się do tych fos, nie wiedziałyśmy przecież, czy z nich w ogóle kiedyś wyjdziemy”. (…).
Stanisława uciekła, ale do obozu wróciła - z kobietami, które przyjechały z Sochocina, by pomóc w podawaniu żywności ludziom w obozie. Chciała pomóc i chciała zobaczyć rodzinę. I udało się jej zobaczyć mamę.
Gdy potem wróciła do Sochocina, zastała swój rodzinny dom zamknięty i opieczętowany, a na drzwiach napisano, że pod karą śmierci nie wolno wchodzić.
Odbiegając od wątku wysiedlenia – ucieczka z obozu nie była jedyną ucieczką Stanisławy. Uciekła Niemcom również wtedy, gdy chcieli ją wywieźć na roboty do Niemiec (w czym pomógł jej przyszły mąż, Władysław Piotrowski), i choć wiosną 1942 roku Stanisława znalazła się jednak w Niemczech, a dokładnie w Korschen, gdzie pracowała w fabryce mleczarskiej, to stamtąd też uciekła. Najpierw do Lotzen, gdzie na robotach przymusowych był jej przyszły mąż - udawała, że przyjechała do pracy prosto z Płońska. Z Lotzen przyjechała do Sochocina, ale Niemcy znów ją zatrzymali i wywieźli najpierw do Działdowa, a potem znów do Korschen, miejsca, z którego uciekła. Tam była do zakończenia wojny, a w1945 roku wyszła za mąż za Władysława Piotrowskiego.
Ludzka solidarność
Gdy wybuchła II wojna światowa, Stanisław Łoniewski ze Strachowa zdążył skończyć trzyklasową szkołę powszechną.
Jego rodzina również została wywieziona do obozu w Pomiechówku. Stanisław wspominał, że wówczas wywieziono również inne rodziny ze Strachowa: Czyżewskich, Olkowskich i Czajkowskich.
(…) „Warunki tam były straszne - wspominał Stanisław w wywiadzie dla płońskiej pracowni dokumentacji. - Spaliśmy na gnoju - po wierzchu słoma, która leżała nie wiadomo jak długo, a pod nią - gnój!... Marzliśmy. Co kto zdołał z sobą zabrać, tym się przykrywał. Ciasno było tak potwornie, że musieliśmy wszyscy jednocześnie przewracać się na lewy albo prawy bok, bo inaczej w ogóle nie sposób było się poruszyć. (…)”.
Kilka dni później rodzina Łoniewskich została wywieziona z Pomiechówka do obozu w Działdowie i tam Niemcy organizowali grupę więźniów na roboty do Prus, do której wybrali najstarszego syna Łoniewskich, Józefa. Niemcy zorganizowali też kolejny transport - do Rosji i zabrali wszystkich, którzy jeszcze nadawali się do pracy, pozostawiając tylko ludzi starszych i dzieci. Do Rosji wywieziono wówczas dwóch braci Stanisława, a resztę rodziny Łoniewskich z powrotem przewieziono do obozu w Pomiechówku. Byli tu do lipca 1941 roku.
Stanisław w swoich wspomnieniach podkreślał, jak ważna była w przetrwaniu pomoc innych ludzi.
(…) „- Głodowalibyśmy, gdyby nie zapobiegliwość naszej mamy i pomoc ludzi spoza obozu - wspominał. - W obozie w Działdowie na jednego więźnia przypadało dziennie pół kilograma chleba, więc moja mama przewidując, że nie zawsze tak będzie, zbierała każdą niedojedzoną kromkę i suszyła. Kiedy znów znaleźliśmy się w Pomiechówku, jej zapobiegliwość okazała się dla nas prawdziwym błogosławieństwem - wszystko, co ususzyła w Działdowie, zjedzone zostało do ostatniej okruszyny. Wielką pomocą była dla nas żywność przesyłana z naszej rodzinnej wsi. Akcją pomocy kierował wójt gminy Sochocin Marzęcki, bo Strachowo należało wtedy do gminy Sochocin. On zbierał od ludzi żywność i załatwiał jej transport do obozu. Wszyscy tę pomoc dostawaliśmy. Dla naszej rodziny paczki żywnościowe przygotowywali osobiście państwo Prządakowie - piekli chleb i przesyłali go nam do obozu. To nie był zwykły chleb, ale cała blacha chleba, w środku której ukryta była dwukilowa, albo i większa szynka, pieczona razem z chlebem tak, żeby w razie jakiejś kontroli wyglądało, że to tylko chleb. W czasie naszego pobytu w Pomiechówku co najmniej trzy takie paczki dostaliśmy. Do dziś je pamiętam. Każda pochodziła od państwa Prządaków, którzy najpierw przyjęli nas pod swój dach, gdy byliśmy bezdomni, a potem pomagali, gdy byliśmy uwięzieni i głodni”.(…)
Głodnym więźniom obozu pomagało wielu. Warto nadmienić, że był wśród nich Wacław Ciosek – właściciel młyna w Gutarzewie, który
potajemnie dowoził do Fortu żywność. I tam właśnie - w Pomiechówku, w lipcu 1941 r. został zakatowany przez Niemców.
Zginęła podczas próby ucieczki
Stanisław Łoniewski opowiadał również o próbach ucieczki z obozu. Latem 1941 roku taka próbę podjęły dwie młode mieszkanki Sochocina: Halina Bocianowska, która miała 17 lat i druga, pochodząca ze Strubin Rutkowska. Halinę podczas próby ucieczki zastrzelił niemiecki wartownik.
Więcej szczęścia miała czwórka mężczyzn, też z Sochocina, którzy zostali na próbie ucieczki przyłapani. Pobito ich, ale przeżyli, według wspomnień Stanisława byli to: Jan Kowalewski, Nikodem Strzeszewski, dwóch braci Gregorowiczów.
Pewnego dnia Niemcy kazali więźniom opuścić obóz. Mogli pójść dokąd chcieli, ale nie do swoich domów.
Historia pewnego garnka…
Trudno w tej opowieści byłoby pominąć wątek pewnego garnka, który w historii wywiezionej do Pomiechówka rodziny Święckich odegrał kluczową rolę…
Garnek, kupiony przez rodziców Teresy Ślubowskiej - z domu Święckiej, przyjechał przed wojną do Sochocina z Twierdzy Modlin, skąd rodzina się przeprowadziła. Podczas wysiedlenia Sochocina przez Niemców, mama Teresy zabrała wypełniony stopioną słoniną garnek ze sobą i tak trafił do Fortu III w Pomiechówku. Potem razem z rodziną Święckich pojechał do obozu w Działdowie, gdzie choć Niemcy przeszukiwali więźniów, to garnkiem się nie zainteresowali. A w tłuszczu były schowane drobne, rodzinne kosztowności. Z Działdowa garnek wraz z rodziną wrócił z powrotem do obozu w Pomiechówku, a gdy Święccy opuścili obóz, wrócił z nimi do domu w Sochocinie.
Źródła:
*Zeszyty płońskiej Pracowni Dokumentacji Dziejów Miasta im. Mirosławy Krysiak: Edward Remliger „Pamięci mojego brata”, Stanisława z Włodarskich Piotrowska „Uciec Niemcom”.
*Zasoby Fundacji Fort III Pomiechówek – www.forttrzecipomiechowek.org
*Publikacja Fundacji Moje Wojenne Dzieciństwo - „Kręte wojenne szlaki”.
Komentarze obsługiwane przez CComment