ul. ks. Ściegiennego 2, 06-400 Ciechanów 23 672 34 02 sekretariat@ciechpress.pl Pon.-Pt.: 8.00 - 16.00

Testament Witolda Jaroszyka

„Nie przejmujcie się moją śmiercią, a bądźcie dumni, że zginąłem za Ojczyznę, dając z siebie wszystko, młodość, wspaniałe zdrowie i zdolność do dobrego latania” - były to ostatnie słowa, jakie podporucznik pilot Witold Jaroszyk zapisał w swoim dzienniku, 15 lutego 1942 roku. Brzmią testament. Przeczuwał zbliżającą się śmierć, zresztą, jeśli się walczy na wojnie, w każdej chwili trzeba się liczyć z utratą życia.

 Na mocy uchwały Rady Miasta Witold Jaroszyk jest – oprócz Józefa Ostaszewskiego – patronem Mławy w bieżącym roku. To okazja do przypomnienia i rozpropagowania sylwetki tego dzielnego młodego żołnierza.

Przyszedł na świat 9 kwietnia 1920 roku w Szczytnie w rodzinie Kazimierza i Teodory Jaroszyków. Ojciec – rodowity poznaniak - był działaczem plebiscytowym na Warmii i Mazurach oraz znanym dziennikarzem, redaktorem szczycieńskiego „Mazura” i „Gazety Olsztyńskiej”. W 1928 roku osiadł w Mławie, obejmując redakcję „Głosu Mławskiego”. Pisał także artykuły do innych czasopism i książki. Zmarł w 1941 roku, spoczywa na starym mławskim cmentarzu

Pierwsze loty

Witold był jednym z siedmiorga dzieci Kazimierza i Teodory Jaroszyków. W 1938 roku ukończył Państwowe Gimnazjum im. Stanisława Wyspiańskiego w Mławie. Za radą swego najlepszego kolegi z klasy, Tadeusza Pytlaka, wstąpił do Szkoły Podchorążych Lotnictwa w Dęblinie. Wcześniej zdał trudne egzaminy teoretyczne i praktyczne na obozie w szkole szybowcowej w Ustianowej.

W Dęblinie zameldował się w styczniu 1939 roku. Przeszedł przyspieszone szkolenie, wojna wisiała w powietrzu. 1 czerwca odbył pierwszy samodzielny lot. 14 sierpnia pisał do rodziców, starając się uspokoić matkę: „Dziś skręciłem samodzielnie „korka”, wczoraj inne figury. Czuję się teraz w maszynie na plecach położonej pewniej, niżbym na ziemi miał przez płot skakać… Latam i jestem zdrów jak byk – oto dwie rzeczy, które mi pozwalają zwalczyć nawet tęsknotę za domem”.

„Wleźliśmy na ląd, zaczęło się piekło…”

We wrześniu – choć był już w miarę wyszkolonym pilotem, kapralem podchorążym – nie zasiadł za sterami samolotu. Niestety, brakowało maszyn.

Koniec końców wraz z oddziałami Wojska Polskiego przedostał się na południowy-wschód, przekroczył granicę państwową. Zdążył uciec przed złowrogimi służbami specjalnymi Rosji sowieckiej. Internowany na Węgrzech w miasteczku Nagykata, w ubraniu cywilnym przedarł się do Budapesztu, a potem do Jugosławii, skąd odpłynął greckim statkiem na Zachód.

24 grudnia przybył do Marsylii. Wówczas wysłał list do rodziców: „Jeśli nie wrócę, to pamiętajcie, iż mieliście niegdyś syna, który Was serdecznie kochał i poważał – Witek. Jest to jedyna wiadomość, jaką Wam mogłem przesłać”.

Francja go rozczarowała – nie dostał upragnionego samolotu. Nudził się w Centrum Wyszkolenia Lotniczego, ale się nie poddawał.

Jeszcze przed klęską Francji udał statkiem z Lyonu do Liverpoolu. W obozie koło Prestonu zaliczył specjalny kurs dla podchorążych lotnictwa. Kolejne szkolenie - pilotażu samolotów bombowych – przeszedł pod Nottingham. Stąd przeniósł się do Walii na następny kurs. Wreszcie w sierpniu 1941 roku otrzymał przydział do 301 Dywizjonu Bombowego w Hemswell, samodzielnej polskiej jednostki. Miesiąc potem awansował na podporucznika.

Chrzest bojowy odbył w nocy z 12 na 13 października jako drugi pilot. Nad niemiecką Bremą zrzucił półtorej tony bomb. „Wrażenie ogromne. (…) Na wysokości osiemnastu tysięcy stóp zrobiliśmy zakręt na południe, za dziesięć minut brzeg lądu nieprzyjacielskiego, a pod nami ciągle chmury. Już z daleka zauważyliśmy dość silny ogień artylerii, jasne plamy na chmurach od reflektorów, nie mogących ich jednak przebić. Wleźliśmy na ląd, zaczęło się piekło, a zarazem wspaniały widok, wart uwiecznienia na płótnie. Z chmur zaczęły się wysypywać roje różnokolorowych punkcików, które pnąc się na dużą wysokość wybuchały dając silne światło. Widać było setki jasnych plam poruszających się szybko w bezskutecznym poszukiwania niewidzialnego przeciwnika. Tuż ponad chmurami wolno opadające flary (rakiety na spadochronie) oświetlały zwały chmur, a później tonęły w nich tracąc blask. To nasi koledzy próbowali oświetlać teren” – notował z literacką wyobraźnią.

„Brak mi ciepła ogniska domowego”

Właśnie prowadził dziennik. Tak jak ojciec jako żołnierz armii niemieckiej podczas I wojny światowej.

Najważniejszy wniosek z lektury tego niezwykłego dokumentu: autor, 21-letni chłopiec, w niewyobrażalny sposób tęsknił za najbliższymi. Cierpiał. I z tego cierpienia nie potrafił się wyzwolić. Opisy nostalgii wypełniały znaczną część zeszytu. Na przykład: „… czuję się bardzo samotny, brak mi ciepła domowego ogniska, brak mi osoby, która by się o mnie troszczyła”.

W notatce z 21 stycznia 1941 roku nazwał swego ojca „wielkim patriotą”. I martwił się, kto go poinformuje o „mojej śmierci”. (Pół roku później Kazimierz Jaroszyk umrze, o czym syn już się nie dowie.)

Realistycznie oceniał swoją sytuację: „Owszem jestem młody, ale niestety, jestem pilotem biorącym udział w poważnej wojnie, z której wyjść cało jest prawie niemożliwością”

Tymczasem poznał Angielkę, o której dobrodusznie pisał, że jedyną jej „wadą jest skłonność do alkoholu”.

Ale daleko jej do tej pierwszej. Nazywała się Anna Braun, spotkał ją na Węgrzech, wystarała mu się ubrania cywilne. Była to dziewczyna, „którą naprawdę kochałem i dla której do dzisiejszego dnia czuje ogromną wdzięczność i szacunek”. Miłość musiała być zawieszona „z powodu odległości i trudności w korespondowaniu”.

Mimo całej grozy wojny chłopiec z Mławy, wchodzący w dorosłe życie, myślał o swojej przyszłości, szczęściu osobistym: „Ostatnio coraz częściej zastanawiam się nad sprawą małżeństwa. Angielki mi nie odpowiadają. Te, które poznałem, mimo że należą do różnych sfer niewiele się od siebie różnią. Nie poważam kobiety, która zbyt pochopnie decyduje się na tak poważną rzecz jak małżeństwo”.

Z drugie strony… „Ojczyzna, rodzina są dla mnie droższe niż kobieta” – wyznawał w dzienniku.

Namiastki domu próbował szukać w walijskiej rodzinie, u której kwaterowali polscy piloci. Mili ludzie – nie miał wątpliwości. Gospodynię określił mianem „drugiej Mamy”.

Wolne chwile spędzał też w kasynie. Przy kieliszku whisky z kolegami można zapomnieć o wszystkim. Na chwilę.

Kapitan wellingthona

Zadaniem podporucznika Jaroszyka było wykonywanie rozkazów bojowych. 17 grudnia 1941 roku objął dowództwo sześcioosobowej załogi wellingthona, numer 1262. Wyprawiał się nad niemieckie miasta: Bremę, Essen, Kiel. Imponował odwagą, wręcz brawurą.

Dziennik, 18 stycznia 1942 roku: „Dzień trzynasty tego miesiąca był czarnym dniem dla naszego dywizjonu. Rezultat: trzy maszyny spalone, sześciu członków załogi spalonych, pięciu rannych i potłuczonych. Przyczyną były złe warunki atmosferyczne. Między innymi zginął jeden z moich najlepszych przyjaciół Stefan Berdyś. Z nim, Bilem i Dranickim spędzaliśmy większość tułaczki. W Paryżu nazywano nas nawet Czterema Muszkieterami, gdyż wszędzie chodziliśmy razem”.

Ostatni lot

W nocy z 26 na 27 marca 1942 roku wellingthon pod jego dowództwem wystartował w kierunku Dusseldorfu. Nad tym miastem bomba trafia w samolot, nikt z załogi się nie uratował. Radio angielskie nadało komunikat: „…młody polski lotnik podporucznik Witold Jaroszyk, który wsławił się swoimi brawurowymi wyczynami i niebywałą odwagą, odznaczony Krzyżami Walecznych i Krzyżem Virtuti Militari, zginął w locie bojowym”

Spoczął na cmentarzu północnym w Dusseldorfie. Po zakończeniu wojny jego prochy przeniesiono na wojskowy cmentarz aliancki w Reischwaldzie koło Kleve.

„Nie przejmujcie się moją śmiercią”

Zdawał sobie sprawę, że śmierć zaglądała mu w oczy. Ba, przygotowywał się do niej. Ostatni wpis w dzienniku jest testamentem:

„Nie przejmujcie się moją śmiercią, a bądźcie dumni, że zginąłem za Ojczyznę, dając z siebie wszystko, młodość, wspaniałe zdrowie i zdolność do dobrego latania.

Na koniec chciałbym podziękować Mamie i Ojcu za wychowanie mnie na porządnego człowieka. Zasady uczciwości, zaszczepione w domu, są tylko Waszą zasługą!

Marysię i Zosię zawsze uwielbiałem, jakkolwiek im o tym nie mówiłem. Często tu na obczyźnie myślałem o tych arcywspaniałych siostrach, tak bardzo się o mnie troszczyły.

Henio i Zygmunt również byli wzorem braci.

A więc moi Kochani dziękuję Wam z całego serca za wszystko, za urządzenie niezrównanej atmosfery familijnej, za tyle dobroci, serca i troskę o mnie.

Mam wrażenie, że nie będziecie się za mnie wstydzili po wojnie! Spełniłem swój obowiązek najwyższym wkładem, a tym jest bezwarunkowo młode życie!!!

Żegnam Was Kochani

Witek

Anglia, 15 lutego 1942 roku

P.S. Życzę Wam, abyście mogli otrzymać to w Wolnej, jeszcze większej niż przed wojną, Kochanej Ojczyźnie!!!”.

Dziennik do rąk własnych…

Na pierwszej stronie dziennika zaznaczył: „Do rąk własnych Ojca mego Kazimierza Jaroszyka, względnie żony jego Teodory, mieszkających przed wojną w Mławie, województwo warszawskie, przy ulicy Sienkiewicza 48. Hemswell, 15 lutego 1942 roku. Ppor. pilot Witold Jaroszyk”.

Życzenie zostało spełnione. Więcej, w 1972 roku te zapiski, wcześniej drukowane w tygodniku „Przekrój, wydała olsztyńska oficyna „Pojezierze” w książce zatytułowanej „Dziennik lotnika Dywizjonu 301”.

Trzech lotników dała Mława

Na kartach „Dziennika” Witolda Jaroszyka znajdujemy notatkę o jego mławskim koledze, wspomnianym Tadeuszu Pytlaku: „Przypominam sobie ostatni wieczór w Mławie. Spędziłem go właśnie w otoczeniu rodziny Tadka. Pamiętam, kiedy się żegnaliśmy, matka jego miała oczy pełne łez, widocznie matczyne serce przeczuwało tragedię. Przykry będzie mój powrót, o ile Bóg pozwoli, do Mławy. Co powiem, gdy Pytlakowa spyta o syna”? Tadeusz, pilot Dywizjonu 302, zginął w 1941 roku podczas rutynowego lotu nad Wielką Brytanią.

W „Dzienniku” Witold wzmiankuje też o swoim spotkaniu na obczyźnie z drugim kolegą z Mławy - Alfredem Kleniewskim. Alfred był radiotelegrafistą pokładowym w polskiej eskadrze 138. Dywizjonu Królewskich Sił Powietrznych (RAF). 17 grudnia 1942 roku znajdował się na pokładzie samolotu, którzy zmierzał z Kairu do Wielkiej. Rozbił się po międzylądowaniu na Malcie. Cała załoga zginęła.

Mława wydała więc – oprócz Witolda Jaroszyka - jeszcze dwóch żołnierzy alianckiego lotnictwa. Tadeusz i Alfred także oddali swoje młode życie za wolność Polski i Europy, ale jest to temat na osobna opowieść.

Komentarze obsługiwane przez CComment