Rzucić wszystko i pojechać… do Warszawy. Dziwne? Nie, kiedy masz pięcioletniego syna, dla którego taka mała wyprawa to po prostu frajda. Jedynym wyzwaniem jest przebić się przez remont „siódemki” między Płońskiem a Czosnowem, który trwa już od niepamiętnych czasów (sprawy nie ułatwia fakt, że codziennie różni wariaci rozbijają się tam swoimi furami).
Początkowo planowałem, że pójdę z Karolkiem do parku nad Płonką i na pobliski plac zabaw, ale szybko uznaliśmy, że słoneczny lipcowy dzień (a słoneczne dni tego lata jak dotąd nie są regułą) zasługuje jednak na coś więcej i że najlepiej będzie spędzić go w syrenim grodzie.
Wyruszamy więc w drogę naszą wysłużoną, białą Skodą. Szczęście nam dopisuje, bo na trasie wyjątkowo nie było żadnych korków ani amatorskich crush testów. Co więcej, wygląda na to, że wszyscy raczej uciekają ze stolicy niż się do niej kierują, toteż jedzie nam się gładko. Po drodze dyskutujemy o różnych ważnych sprawach. Próbujemy na przykład rozstrzygnąć zagadnienie – czy Baba Jaga boi się płazów i czy jeśli położymy wieczorem pluszową żabę przy drzwiach balkonowych, to wiedźma będzie się bała zapukać w nocy w okno… albo zastanawiamy się, dlaczego warszawska palma na rondzie de Gaulle’a jest przez cały rok zielona, nawet zimą. Czyżby była magiczna?
Dojeżdżamy do stacji kolejowej w Ursusie. Po drodze mijamy tereny dawnej fabryki traktorów. Niegdyś dawała pracę tysiącom ludzi, a później – po upadku komuny – przez długi czas pozostawała opuszczona. Od kilku lat wyrasta tu duże osiedle mieszkaniowe, a życie, które nie znosi próżni, znów nabiera tu tempa, robi się barwne, kolorowe.
Zostawiamy samochód w pobliżu i przechodzimy na peron, by poczekać na pociąg. Bo musisz wiedzieć, drogi Czytelniku, że dla pięciolatka nie ma nic wspanialszego niż przemieszczanie się wszelkimi możliwymi środkami transportu: pociągiem, metrem, autobusem, tramwajem... a każdy z nich to źródło ekscytacji.
***
Jedziemy szybką koleją miejską. Stacja Włochy, Warszawa Zachodnia, Warszawa Ochota… potem tunel. Coraz ciemniej. W szybach pociągu odbijają się twarze pasażerów — wszystkie nieco znużone, trochę bez wyrazu. Wszystkie… poza jedną. Twarz Karola promienieje zaciekawieniem. Dla niego to przygoda.
Razem z tłumem wylewamy się z pociągu na dworcu Śródmieście. Szybkim krokiem wspinamy się po schodach. Gołębie, dotąd przechadzające się beztrosko w pobliżu, nagle zrywają się do lotu.
I oto jest – Pałac. Zabawne, jak niewielu wie, że ta obca, „radziecka narośl” na mapie Warszawy zawiera w sobie całkiem sporo polskich akcentów architektonicznych. Gdy w 1951 roku budowniczowie radzieccy przyjechali do Polski, zrobili długi objazd po Krakowie, Zamościu, Kazimierzu nad Wisłą, Sandomierzu i Gdańsku. W efekcie gargantuiczne attyki Pałacu Kultury i Nauki dziwnym trafem bardzo przypominają… renesansowe attyki krakowskich sukiennic.
— Tato! On wygląda jak ciastko! — śmieje się Karol, wskazując palcem na ogromny budynek.
„Koszmarny sen pijanego cukiernika” — przypomniały mi się słowa Broniewskiego. Zabawne, że dziecko zupełnie niezależnie wpadło na podobny pomysł.
Nie ma rady, idziemy do środka. Nasz cel: trzydzieste piętro i taras widokowy.
Stoimy w kolejce za wycieczkowiczami z Hiszpanii, którzy żywo dyskutują między sobą. Śmieją się głośno i rozglądają z zaciekawieniem wokół. Chwilę później podchodzimy do automatu i nabywamy dwa bilety: jeden normalny, drugi ulgowy. Do tego za dwie dyszki kupujemy pamiątkową, złotą monetę — z Pałacem na awersie i Syrenką na rewersie.
Kilka schodków w górę. Kasujemy bilety i razem z innymi turystami wsiadamy do windy. Napis przy wejściu informuje nas, że stare radzieckie windy zastąpiono nowymi, „zachodnimi”. Niektórzy pewnie odetchnęli z ulgą.
— Otwórz usta, jak ruszymy w górę, bo zatkają ci się uszy. — Trzydziestoletnia brunetka poucza swoją koleżankę, która stoi obok. Tymczasem nadgorliwy Polak próbuje wytłumaczyć Hiszpanowi, że w windzie trzeba zdjąć plecak.
Winda pnie się bardzo szybko. Karol jest podekscytowany. Ja zresztą też, bo na górze nie byłem od ponad dwudziestu lat.
Drzwi otwierają się. Wychodzimy na zewnątrz. Taras widokowy. Słońce bije nas w oczy. Piękne, bezchmurne niebo. Podmuch rześkiego wiatru. Aż chce się żyć. Ale nad balustradami wszędzie są rozpięte metalowe kratki zabezpieczające, zamontowane wkrótce po otwarciu Pałac po tym, jak pewien Francuz uznał, że jednak nie warto żyć i rzucił się stąd na warszawski bruk.
Rozglądamy się dokładnie. Przed nami Warszawa w pełnej krasie, w nawarstwieniach swoich burzliwych dziejów; całe to architektoniczno-historyczne spektrum rozpościera się przed nami, jak otwarta księga. Trzeba tylko umieć w niej czytać. Z jednej strony modernistyczna Ściana Wschodnia z lat 60. XX wieku. Nieco dalej, od strony Alej Jerozolimskich — cudem ocalałe z pożogi wojennej kamienice z przełomu XIX i XX stulecia, z wyróżniającym się secesyjnym gmachem Hotelu Polonia, gdzie zaraz po II wojnie światowej mieściły się przedstawicielstwa dyplomatyczne różnych krajów. Przechodzimy parę kroków w prawo i widzimy postmodernistyczną feerię kształtów i kolorów: Złote Tarasy, Żagiel Libeskinda mieszczący luksusowe apartamenty, a dalej kolejne, współczesne fantazje z betonu, szkła i stali. W oddali majaczy Stare Miasto, Kolumna Zygmunta, Zamek Królewski... Patrząc na ten pejzaż historyk z pedagogicznym zacięciem mógłby wysnuć barwną opowieść o dziejach architektury — od średniowiecza aż po XXI wiek. Ale to nie jest dzień na akademickie wywody, bo dziś Karol ma tylko pięć lat. A Pałac? To po prostu wielkie, ozdobne ciastko.
Patrzymy w dół. Ludzie są tylko trochę więksi niż mrówki.
— Tato, te samochody wyglądają jak resoraki — odzywa się Karol, nie odrywając wzroku od widoku pod naszymi stopami.
Obeszliśmy już wszystko, co było do obejścia, ale zanim wróciliśmy do windy, zahaczyliśmy jeszcze o znajdujące się obok stoisko z lodami. Bierzemy dwie gałki: smerfowe i o smaku gumy balonowej, które podaje nam młody Ukrainiec.
Zjeżdżamy na dół. Hiszpanie w windzie obok nas wciąż uśmiechnięci. Kierujemy się w stronę metra. Jeszcze raz odwracamy się, by spojrzeć na tę „Wielką Piramidę” — zbudowaną w czasach nieludzkiego despotyzmu, w systemie politycznym wyrosłym na krzywdzie ludzkiej, ale przecież niezmiennie pozostającą atrakcją dla niewinnych dzieci. W tym roku Pałac obchodzi swoje siedemdziesiąte urodziny. Od dawna widnieje na liście zabytków, a mimo to od lat nie milkną głosy domagające się jego wyburzenia. Ale ja już wiem, że gdy wrócimy do domu, Karol będzie chciał zbudować ze mną własny Pałac z klocków Lego. Przypuszczam, że dzieci zapewne głosowałyby przeciw jego wyburzeniu… i ja też.
Komentarze obsługiwane przez CComment