

Piszę to celowo z opóźnieniem, gdy emocje dawno opadły a wielu uczestników o tym wydarzeniu już całkowicie zapomniało. Namówił mnie w marcu kolega, żeby obejrzeć walkę na pięści, gdzie można także kopać, ale też uderzać leżącego przeciwnika łokciem i kolanem. Rzekomą atrakcją był udział Szymona Kołeckiego, mistrza olimpijskiego w podnoszeniu ciężarów, który jakiś czas temu zmienił dyscyplinę. Dałem się namówić, bo regularnie chodzimy do tej sali na mecze piłki ręcznej drużyny Juranda i zrozumiałem, że będzie to również wydarzenie sportowe.
O sporcie mam spore wyobrażenie, bo uprawiałem go od dziecka, głównie biegi i skoki, i często oglądałem na żywo lub w telewizji. Mam jeszcze parę dyplomów z podstawówki, które kolekcjonowała moja mama. Do dziś pamiętam, jak łza mi się kręciła w oku, kiedy Wiesław Maniak wygrywał bieg na 100 metrów z Włochem Pietro Mennea. Co do sportów, gdzie dwóch zawodników się pojedynkuje, zawsze interesowała mnie szermierka a szczególnie walki i międzynarodowe sukcesy polskich szablistów. Tak naprawdę nigdy nie przemawiały do mnie zapasy, choć niedawno obejrzałem bardzo ciekawy wywiad z Andrzejem Supronem, w którym m.in. opowiadał o spotkaniu z aktorem Kirkiem Douglasem, który wyznał mu, że chciał się z nim spotkać, bo w młodości był też czynnym zapaśnikiem. Fascynowały mnie egzotyczne sporty judo i sumo, boks natomiast zawsze był dla mnie w centrum uwagi. Najbardziej pamiętam pojedynek na Igrzyskach Olimpijskich w Rzymie, w 1960 r., gdzie Zbigniew Pietrzykowski zmierzył się z Muhammadem Ali, który wówczas nazywał się Cassius Clay. Było to o tyle ważne, że Ali został wkrótce potem niepokonanym zawodowym mistrzem świata wszechwag i wykorzystał swoją pozycję do uzmysłowienia Ameryce i całemu światu, jak bardzo nietęga jest dola czarnoskórych w Stanach. W szczególności, wykazał się wyjątkową odwagą i odmówił służby wojskowej i udziału w wojnie w Wietnamie.
Szymona Kołeckiego znalem jedynie z lektur i opowieści o jego sukcesach jako sztangisty. Była to bardzo błyskotliwa kariera, już od wieku juniora wróżąca powodzenie. Tylko jeden raz spotkałem go na żywo, a było to 3 lata temu kiedy w Ciechanowie czytał tekst dyktanda „O Pióro Profesora Jerzego Bralczyka”. Myślę, że było to bardzo śmiałe pociągnięcie organizatorów, takie nietypowe zaangażowanie mistrza olimpijskiego, który z zadania wywiązał się doskonale.
Zanim na ring wyszli Kołecki i jego przeciwnik, obejrzeliśmy sporą liczbę pojedynków mniejszej rangi. Z zaciekawieniem przyglądałem się, o co w tym wszystkim chodzi. Kolega był dobrze przygotowany i chrupiąc orzeszki, popijając piwko i posysając miętuski, obserwowaliśmy z zimną krwią, jak jeden uczestnik bójki (bo chyba nie walki) okłada drugiego delikwenta (bo chyba nie zawodnika) pięściami, kopniakami i czym tylko popadnie, żeby go zmusić do upadku i wtedy udusić. I tak we wszystkich dziewięciu czy dziesięciu bójkach. Ja chyba bardzo wolno myślę, bo dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie coś, w co nie mogłem uwierzyć, że wygranie walki polega na uduszeniu przeciwnika. Dokładniej rzecz biorąc, zrozumiałem że w tym szaleństwie jest metoda i wygrana polega na doprowadzeniu przeciwnika do utraty możliwości oddychania, na co reaguje sędzia przerywając bójkę i ogłaszając zwycięzcę. Jakżeż to wielkoduszne, miłosierne i humanitarne! Aż się prosi o oklaski.
Jak już pojąłem o co chodzi, to szybko zdałem sobie sprawę z totalnej beznadziei tych pojedynków, polegających na tym, że jeden z uczestników stara się zmasakrować drugiego, ale jednocześnie z ciekawością obserwowałem nie tyle każdą bójkę ile reakcje widowni. Nie będę wymieniał nazwisk lecz zdziwiło mnie, że przyglądają się temu z loży i z pierwszych rzędów miejscowi notable. Jaki był sens ich udziału, mogę się tylko domyślać, ale chyba nie miało to wiele wspólnego z kibicowaniem a tym bardziej ze sportem. Dość beznamiętnie obserwowały te zmagania panie, które z rzadka reagowały gwałtownie, demonstrując swoje wrażenia głównie grymasami na twarzach.
Teraz, gdy dawno ochłonęliśmy po emocjach, można się temu wszystkiemu przyjrzeć na spokojnie. Nie mam jakichkolwiek wątpliwości, że nie są to żadne sporty walki ani tym bardziej sztuka walki, jak głośno twierdzi propaganda reklamująca te imprezy; jest to najzwyklejsza bijatyka, a dokładniej – mordobicie. Mam nawet polskie rozwinięcie skrótu MMA (ang. mixed martial arts) – Męskie Mordobicie do Agonii.
Przed przystąpieniem do pisania tego felietonu powiedziałem komuś z wykształceniem humanistycznym (ściślej, psychologicznym) o swoim głębokim rozczarowaniu tego typu bijatykami, na co usłyszałem w odpowiedzi, że to jest tylko drobny, ale stały, element naszej ludzkiej natury i – pożal się Boże – cywilizacji. Już w starożytności rzucano na pokaz niewolników do klatek ze lwami, gdzie musieli walczyć o życie ku uciesze obserwującej ich gawiedzi, a czyż w średniowieczu nie spędzano tłumów na widowiska, gdzie wieszano delikwentów skazanych za wykroczenia przeciw prawu? Nie wiem, czy te porównania są trafne, może tak a może niezbyt, ale faktem jest że owe zmagania w ciechanowskiej sali widowiskowej wyglądały na to, jakby udział w tym spektaklu dowartościowywał obecnych na widowni. Jeśli tak było rzeczywiście, to świetna to szkoła dla wszelkiego rodzaju łajdaków i szubrawców promujących rozwiązania siłowe i gdybym był na przykład kibolem, to zebrałbym całą ferajnę i zafundował im darmowe karty wstępu, bo gdzie się uczyć, jak nie u samych mistrzów na najlepszych wzorach?
Zdaję sobie sprawę, że te słowa nie spowodują w żadnym stopniu zmniejszenia zainteresowania tym typem bijatyki, którą się sankcjonuje jako sport, a raczej pseudo-sport. Ale przypisałem sobie pewną misję. Ktoś musi w końcu powiedzieć, ile to jest warte. Nie mam tu na myśli pieniędzy, bo od tej strony wszystko jest jasne, organizatorzy, uczestnicy walk, stacje telewizyjne mogą liczyć na niezłe apanaże. Powinno jednak dotrzeć do ludzkiej świadomości, że cały ten cyrk to nic innego jak tandeta i badziewie, i trzeba to dokładnie wyszydzić. Nie wiem też, czy nam potrzeba akurat tego typu mistrzów, nawet jeśli nazywają się Kołecki, z całym szacunkiem dla jego rzeczywistych sportowych osiągnięć. Znacznie lepsze wyniki osiągał kiedyś Feliks Stamm wyciągając chłopaków z chuligaństwa do boksu, czego przykładem był inny mistrz olimpijski, Marian Kasprzyk.
Nie chcę przesadzać i nawoływać do likwidacji czy wprowadzenia zakazu tego typu walk (czytaj: bijatyk), bo to nie byłoby skuteczne, ale gdy na mieście pojawi się ogłoszenie o kolejnej imprezie MMA i ktoś będzie zrywał plakaty albo zamalowywał je czerwoną farbą, to jest duże prawdopodobieństwo, że to mogę być ja.
Komentarze obsługiwane przez CComment