

Każda prowincya ma swoich emisariuszy. Może to być poseł lub posłanka do parlamentu, może to być młodzież wysłana na studia, z nadzieją powrotu z dyplomem, może to być celebryta zamieszkujący zgoła gdzie indziej, ale identyfikujący się z regionem i utrzymujący z nim więź (jasne, że mam tu na myśli prof. Bralczyka, ale są też inne znane osoby odczuwające pokrewieństwo z Ciechanowem) itp. Zdarza się też, że jest to ktoś samozwańczy. Tak jak ja.
W tym duchu wybrałem się do Doliny Krzemowej w Kalifornii, na międzynarodową konferencję naukową nt. sztucznej inteligencji, CAI 2025. Impreza jest ogromna i choć trwa tylko 3 dni, to liczba równoległych sesji naukowych osiąga w sumie około setki. Miałem tam coś do powiedzenia z własnym referatem, afiliowanym przez mojego pracodawcę, Państwową Akademię Nauk Stosowanych w Ciechanowie – i stąd moja rola emisariusza – ale chciałem też doświadczyć czegoś w dziedzinie AI z pierwszej ręki, bez zbędnej otoczki medialnej czy komercyjnej. Konferencja jest bardzo specjalistyczna i nie miałoby sensu wyłuszczanie jej szczegółów, więc – poza podkreśleniem roli emisariusza – skupię się na innych aspektach tej wizyty.
Przede wszystkim, odżyły mi wspomnienia, najpierw te sprzed około trzydziestu lat, kiedy okresowo pracowałem w laboratoriach jądrowych Livermore Labs w Kalifornii, i – z różnych powodów, głównie profesjonalnych – często bywałem w niezbyt odległej Dolinie Krzemowej. W tamtym okresie, jak chyba zawsze, różne firmy hi-tech wręcz wsysały inżynierów elektroników, komputerowców i programistów, oferując im zatrudnienie na doskonałych warunkach. Często były to projekty wojskowe, a więc z racji pochodzenia – w owym czasie – poza moim zasięgiem, ale specjalnie mi to nie przeszkadzało, bo w ofertach można było przebierać.
Po kilku rozmowach kwalifikacyjnych, gdzie trzeba było wykazać się znajomością odpowiednich technologii i wcześniejszymi osiągnięciami zawodowymi, otrzymałem propozycję pracy na jednym z tutejszych uniwersytetów, miałem też nawet podpisany kontrakt. Zacząłem już rozglądać się za odpowiednim locum i szukać firm transportowych, żeby się przemieścić z drugiego końca Ameryki, ale pojawiła się nagła niespodzianka: rodzina nie chciała się ruszyć z miejsca na Florydzie. Stanąłem wtedy przed ważnym życiowym wyborem: co jest ważniejsze, własna kariera czy spójność rodziny? Nie byłem na to w ogóle przygotowany, ale chwila poważnej refleksji – nie powiem że bezstresowo – pozwoliła mi rozstrzygnąć ten dylemat i do Kalifornii na stałe się nie przeniosłem. Myślę, że na podjęcie decyzji niemały wpływ miało moje prowincjonalne wychowanie. Wiem z późniejszych obserwacji, że inni koledzy, w podobnej sytuacji, nie mieli takich wątpliwości.
Kilkanaście lat później, ponownie los rzucił mnie w te strony, tym razem do samego centrum Doliny Krzemowej, gdzie odbywałem staż w ośrodku NASA Ames, w Moffett Field, w Kalifornii. Przyjęto mnie do grupy zajmującej się tzw. „filtrami cząsteczkowymi”, a w ludzkim języku – algorytmami, które potrafiły przewidywać stan urządzeń mechanicznych, np. silników, tak aby określić stopień ich zużycia w określonej przyszłości, co pomagało w decyzji wycofania ich z użycia. Bez zbędnego wnikania w szczegóły, można powiedzieć, że są to algorytmy polegające na użyciu wnioskowania statystycznego do określenia stanu wewnętrznego urządzenia na podstawie pomiaru parametrów jego zachowania, a więc – w istocie – polegają na zastosowaniu przewidywania metodą sztucznej inteligencji.
Każdy pobyt w samym sercu Doliny Krzemowej, tak jak mój, wiąże się nie tylko z miejscem pracy, ale też z interakcją z firmami mieszczącymi się w tym rejonie. Wystarczy powiedzieć, że dokładnie przez płot sąsiadowałem z siedzibą (już obecnie nie istniejącą) firmy Microsoft, a z drugiej strony – Google. Na wschód od Moffett Field są miasta takie jak Mountain View, Cupertino, Los Altos, Palo Alto i in., gdzie powstawały najbardziej znane firmy komputerowe i do dziś ma swoją siedzibę na przykład Apple. Tam też jest uniwersytet Stanford, gdzie niejaki Frederick Terman, będąc profesorem na tym uniwersytecie, we wczesnych latach powojennych stworzył instytut badawczy, który stał się zalążkiem Doliny Krzemowej. Aczkolwiek wymienione firmy dokładnie strzegą swoich własnych tajemnic, to często udzielają swojego locum na spotkania grup normalizacyjnych, które pracują nad ujednoliceniem niektórych technologii, aby je uczynić ogólnie dostępnymi. Myślę tu np. o połączeniach między-komputerowych lub między-urządzeniowych, w rodzaju standardów sieci Ethernet i USB, czego dzisiaj wszyscy używamy, często nie zdając sobie z tego sprawy. W ten sposób, podczas wizyt, docierałem do informacji o rozwoju tych technologii.
Z tamtych lat kalifornijskich zostało też coś, czego się nie spodziewałem, a o czym warto powiedzieć. Jest to niebywałe rozbudzenie intelektualne, choć nie tylko w sensie ściśle naukowym czy technologicznym. Chodzi o możliwość obcowania z kulturą, z ludźmi i wydarzeniami, o których gdzie indziej można było tylko słyszeć. Jedna rzecz szczególnie przychodzi mi do głowy. Bywając często w niezbyt odległym San Francisco, gdzie do wyboru miałem kilka wydarzeń kulturalnych dziennie, nawet w dni powszednie, nie tylko w weekendy, zetknąłem się osobiście (bo z prasy wiedziałem o tym już w Polsce) z ruchem literackim, który do pewnego stopnia zmienił Amerykę. Był to tzw. ruch bitników, głównie poetów, którzy przez aktywny udział nie tylko w życiu kulturalno-artystycznym, ale przede wszystkim w politycznym, choć często na jego peryferiach, stworzyli coś w rodzaju subkultury, która wydała kilka znaczących postaci literackich, ale też muzyków, jak Bob Dylan, Janis Joplin czy Jimi Hendrix. Czując, że zetknąłem się z czymś ważnym, zacząłem o tym pisać eseje i publikować je na łamach miesięcznika Odra.
Tym razem, zresztą zupełnie przypadkowo, przypomniałem sobie o jednej charakterystycznej cesze tego rejonu, a chyba i całej Kalifornii, nasyceniu populacją pochodzenia latynoskiego. Liczba Latynosów w Kalifornii dobiega 40% wszystkich mieszkańców i ciągle rośnie. Nie pisałbym o tym, bo nie wydawało mi się to aż takie ważne, ale akurat trafiłem niespodziewanie na święto Cinco de Mayo, tzn. Święto 5-go Maja, upamiętniające jakieś cenne zwycięstwo Meksykanów nad europejskimi okupantami, niezwykle ważne dla Amerykanów pochodzenia hiszpańskiego. Główne uroczystości odbywały się w San Jose, gdzie akurat mieszkałem. Pisząc jednym zdaniem, można powiedzieć, że jest to festiwal folkloru meksykańskiego i wszystkiego, co się z tym wiąże. Główne imprezy odbywały się na placu Cesar Chavez i to nazwisko mnie najbardziej zainteresowało.
Chavez zasłynął z tego, że stworzył coś w rodzaju związku zawodowego robotników rolnych, dzięki czemu uzyskali oni ramy organizacyjne do walki o prawa obywatelskie. Mnie, jednak, zaciekawiło to głównie z takiego powodu, że ów związek zawodowy miał także, powiedziałbym, ramię kulturalne, a w ramach niego stworzył jedno z najciekawszych zjawisk teatralnych w Ameryce, tzw. El Teatro Campesino. Teatr istnieje do dzisiaj, ma siedzibę w niewielkiej miejscowości San Juan Bautista, godzinę jazdy samochodem na południe od Doliny Krzemowej, i do jego najważniejszych przedstawień, które wyzwalają niesłychane emocje, należy „Día de los muertos” czyli coś w rodzaju naszego Święta Zmarłych albo lepiej – Zaduszek. I tyle moich wrażeń z Doliny Krzemowej połączonych ze wspomnieniami.
Komentarze obsługiwane przez CComment