Warszawa tej jesieni jest piękna, bo rozbrzmiewa muzyką Chopina. Nawet w deszczu. I nawet jeśli nie udało nam się zdobyć karnetu do filharmonii, na przesłuchania konkursowe, możemy zawsze słuchać występów młodych mistrzów klawiatury w najróżniejszych mediach, najpełniej w radiowej Dwójce. Jury konkursu wybrało do finału jedenastu (zamiast dziesięciu) pianistów, ale i tak dostał się tam tylko jeden Polak, Piotr Alexewicz. Gra rewelacyjnie i ma szanse na sukces.
Są utwory "łatwe" i wpadające w ucho , jak Nokturn Es- dur, czy Etiuda Rewolucyjna, są też trudne , jak Koncert f-moll, czy Fantazja -Impromptu cis-moll. Na mnie nieodmiennie wrażenie robi Marsz Pogrzebowy z Sonaty b-moll, bo wyprowadza mnie duchowo z tego banalnego świata w głęboki nurt eschatologii. Każdy utwór jest piękny i wielki rozmachem wyobraźni muzycznej polskiego Fryderyka. To wielkość znana i uznana w świecie, radująca serce. Szczególnie polskie serce.
Warszawa kojarzy się łatwo z wielkością sztuki i historii. Nie tylko Polakom. Wystarczy wskazać na piękne dzieło Richarda Addinsella „Warsaw Concerto", napisane do filmu „Niebezpieczne światło księżyca" w 1941 r, na fortepian i orkiestrę, jakże często wykonywane przez pianistów. Kompozytor wprowadził tam do swego utworu liczne motywy oparte na muzyce Chopina, za co został odznaczony w 1944 r. przez premiera Stanisława Mikołajczyka. To był tragiczny czas dla Warszawy. Czas, który zapewnił jej wielkość na wieki.
A teraz znów o wielkość biją się politycy. I to na obu półkulach. Wielkość jest w cenie. Izrael chce być wielki (kosztem Gazy) i nawet małe Węgry chcą być wielkie, nie mówiąc o Rosji (Wielka Ruś) i Ameryce. Donald Trump wygrał wybory z hasłem MAGA (Make America Graet Again - uczyńmy Amerykę znów wielką). Niedługo minie rok od tych listopadowych wyborów. Czy Ameryka jest wielka? Wielką już była. Wtedy, gdy uchwaliła pierwszą i jednocześnie najstarszą konstytucję świata, gdy odrzuciła niewolnictwo i segregację rasową, ściągnęła ludzi żądnych czynu ze wszystkich krajów i kontynentów, a oni zbudowali jej fundamenty. Gdy zjednoczyła wszystkie stany i stworzyła kraj „from ocean to ocean" (od oceanu do oceanu). Gdy zapewniła wszystkim jednakowe prawa, niezależnie od płci, rasy i statusu majątkowego. Gdy wyzwoliła świat od dyktatury w czasach I i II Wojny Światowej.
A jak jest teraz? To już jest całkiem inny kraj. Rządzi nim dufny prezydent, który chciałby być jej królem i najchętniej zmieniłby jej konstytucję z dnia na dzień. Na każdym kroku łamie jej ducha i literę. Na przykład wtedy gdy prześladuje uchodźców i wyrzuca ich z kraju bez jakichkolwiek procedur, czasem także obywateli USA; gdy wysyła żołnierzy Gwardii Narodowej do wielkich miast, takich jak Portland czy Chicago, rządzonych przez polityków z ramienia Demokratów, by pod pozorem walki z przestępczością osłabiać przeciwników politycznych i uderzyć w każdego kto nie zgadza się z jego polityką. Tym samym narusza konstytucyjną zasadę federalizmu, polegającą na tym że stany same się rządzą, nie mają tylko prawa bić własnej monety i prowadzić polityki zagranicznej, czy obronnej. Trump na to nie zważa, uzurpuje sobie władzę, również w mediach publicznych, gdzie zaprowadził już praktycznie cenzurę. Większość obywateli się na to nie zgadza, ale popierają go miliarderzy, bo obniża im podatki. Za to nie ma na świadczenia socjalne, zdrowie i ubezpieczenia, budżet się nie spina i jedyne co Demokraci mogą zrobić to odmówić zgody na jego realizację. Mamy więc shutdown, czyli wygaszenie działalności rządu, co może doprowadzić do masowych zwolnień. Jest przeciąganie liny między Republikanami, nad którymi Trump ma kontrolę i Demokratami, którzy chcą lepiej wypaść w przyszłorocznych wyborach "połówkowych" do Kongresu. Impas w niewiarygodnym chaosie.
"Wielkość" Trumpa lub jego małość rozstrzyga się teraz na płaszczyźnie międzynarodowej. Nikt nie wie, jak długo utrzyma się zawieszenie broni między Izraelem a Hamasem na Bliskim Wschodzie. Zawieszenie broni to jeszcze nie pokój, ale Trump oczekuje hołdów natychmiastowych, najchętniej żeby budowano pomniki na jego cześć. Znając jego kosmiczną wprost próżność i megalomanię, różni przywódcy płaszczą się przed nim i wysławiają go pod niebiosa, nasza prawica także, na kolanach. Nawet Putin, licząc na przychylność w kwestiach Ukrainy, napisał do Trumpa w liście, że jego dokonania są historyczne i ludzkość czekała na nie od wieków....Niebawem, Putin i Trump mają znów spotkać się, tym razem na Węgrzech. I pewnie Putin znów będzie zwodził Trumpa, podobnie jak to było na Alasce. Narcyza łatwo zwieść, bo potrzebuje hołdów jak powietrza i -przede wszystkim, nie kieruje się kryteriami etycznymi. Might is right, czyli władza ma rację, bo jest silna. Kropka.
W Polsce podobnie myśli opozycja z PiS. W związku z tym lansuje osobników mało ciekawych i inteligentnych, ale za to spolegliwych, lojalnych do bólu i szermujących radykalnymi hasłami. Kiedyś była epoka Misiewiczów i Macierewiczów, przed którymi generałowie schylali głowy, teraz mamy czas Bąkiewiczów i Ruchu Obrony Granic. Ci osobnicy wystąpili niedawno na wiecu PiS w Warszawie, trzymając papierowe kosy i robiąc groźne miny. Głównym kosynierem prezesa Kaczyńskiego stał się Robert Bąkiewicz, miotający groźby które już zainteresowały prokuraturę. Prezes przedstawił go jako głównego mówcę, bohatera oraz mądrego, dzielnego człowieka, który się niczego i nikogo nie lęka. Bąkiewicz już w niedalekiej przeszłości dał dowody odwagi, broniąc kościołów przed zakusami protestujących kobiet. Wtedy nawet sam poturbował pewną starszą panią Katarzynę i poszedłby za to do więzienia, gdyby nie ułaskawił go prezydent Andrzej Duda. Takich bohaterów trzeba chronić, bo prowadzą nas prosto do wielkości. Bąkiewicz publicznie przyznał sobie prawo do użycia siły (a za nim poszli ci, którzy przed kilkoma dniami obrzucili koktajlami Mołotowa biuro KO w Warszawie). PiS przyznał mu zaś miliony na dalszą ekspansję. A on chętnie zagłuszał oracje Tuska, zorganizował też drużyny do obrony granic przed nielegalnymi migrantami, jakkolwiek Unia zwolniła nas od Paktu Migracyjnego. Bąkiewicz nie miał skrupułów żeby zatrzymywać samochody na granicach i sprawdzać dokumenty. Tym wszystkim chwalił się na wiecu i zagrzewał do walki. Bił czołem pokłony przed „wielką Polską". Hasłem stało się zawołanie „kosy na sztorc". Z tymi kosami trzeba śmiało walić na wrogów (Bąkiewicz nie widzi przeciwników, tylko wrogów). W jednej ręce, radził, trzeba trzymać kosę i miecz, w drugiej zaś różaniec, po chrześcijańsku... I hajda do przodu, na Malbork (bo tam pewnie są jeszcze Krzyżacy, choć on skromnie używał słowa "Szwaby", niepomny że Malbork już od setek lat jest polski). Nie trzeba się bać sądów czy prokuratur, głosił, sprawiedliwość musi "zapaść", a jak nie to trzeba "wyrwać chwasty z tej ziemi" i rzucić na nią napalm.
Oglądałem ten wiec w telewizji i zrobiło mi się bardzo żal tego Bąkiewicza. A także Jarosława Kaczyńskiego, który go tak lansuje, pewnie po to by odebrać elektorat Konfederacji. Oni chyba nigdy nie byli na koncertach w Filharmonii, nie słuchali nokturnów Chopina, nie znają tych radości i uniesień. Kaczyński przepada za to wielce za walką byków. Sam o tym opowiadał dziennikarzom. Dlatego właśnie wybrał sobie młodego byczka Fernando i nadal próbuje straszyć, dzielić, wymachiwać kosą. Nawet nie wie i nigdy się pewnie nie dowie, jak bardzo to dalekie od wielkości, do której aspiruje. Gorzej, że i nam jej wzbrania.






Komentarze obsługiwane przez CComment