

Na początku lat 90., gdy skończyła się zimna wojna, którą przegrał Związek Radziecki oraz europejski komunizm, a wygrała Ameryka oraz liberalny Zachód, pewien młody politolog w Stanach Zjednoczonych, Francis Fukuyama (pochodzenia japońskiego), wsławił się jednym krótkim zdaniem: „To koniec historii".
Ten cytat zrobił karierę, pomimo swojej nielogiczności i pomimo tego że został wyrwany z kontekstu. On miał na myśli nie tyle koniec dziejów, ile koniec sporów o najlepszy model ustrojowy. Według niego zwyciężyła liberalna demokracja i nic lepszego świat już nie wymyśli. Jednakże mędrcy orzekli, że mylił się pod każdym względem. A ja nie byłbym tego taki pewien.
Faktem jest, że liberalny porządek w świecie Zachodu wprowadziły Stany Zjednoczone. Amerykańska konstytucja, z zasadą podziału władz, zasadą kontroli i równowagi (checks and balances), zasadami praworządności (bill of rights), oraz późniejszymi prawami człowieka (human rights) i demokracją, ustaliła pewne standardy, które w wersji oktrojowanej (narzuconej), jak na przykład w Japonii po II wojnie światowej czy zmodyfikowanej (jak w Europie), przejęte zostały praktycznie przez wszystkie kraje Zachodu. Dzięki temu Ameryka stała się naturalnym liderem Zachodu, budząc podziw ludzi i nienawiść dyktatorów.
Jesteśmy świadkami obdzierania teraz kota ze skóry. Krok po kroku rząd Donalda Trumpa niszczy liberalny porządek u siebie w kraju i chce go zniszczyć wszędzie. My w Polsce możemy utrzymywać że Trump naśladuje rządy PiS-u, które trwały osiem lat i stanowiły laboratorium zmian destruujących liberalną demokrację. Rządy PiS-u w Stanach są wprawdzie hiperbolą, ale rządy pisowskiej mentalności już nie. Można dowodzić że model Orbana i Fideszu na Węgrzech był jeszcze wcześniejszy, ale Orban mógł się wykazać większością bezwzględną, mógł zmienić (i zmienił) konstytucję, zatem formalnie pozostawał w zgodzie z regułami demokracji.
PiS był pierwszy w szybkim zawłaszczaniu państwa bez większości, która by mu pozwoliła na radykalne znowelizowanie konstytucji, albo jej całkowitą zmianę. Trump i trumpiści mają podobną sytuację. Mają większość zwykłą, ale nie kwalifikowaną. Idą drogą PiS-u, próbując przejąć wszystkie ogniwa systemu. Różnica między Polską i Stanami Zjednoczonymi jest jedna, ale zasadnicza. W Stanach jest wielu miliarderów, którzy popierają te zmiany. Jest to system "miliarderów, przez miliarderów, dla miliarderów" (parafraza słynnego "of the people, by the people, for the people").
A miliarderzy, jak już ktoś zauważył, uważają że ludzie, którzy niczego nie mają, mają zbyt wiele. Dlatego raczej nikt tam nie wprowadzi ani pięćset, ani osiemset plus, natomiast tysiące pracowników już traci grunt pod nogami, bo im się odbiera pracę bez powodu, żeby było więcej dla "obrzydliwie bogatych" (1% społeczeństwa ma więcej niż dolne 50%). Bogatym Trump będzie redukował podatki. Bogatym wiatr wieje tak jak oni chcą.
To co jest podobne między pisizmem a trumpizmem i co rzuca się natychmiast w oczy, to radykalne wzmocnienie władzy wykonawczej, kosztem władzy ustawodawczej i sądowniczej. Z tym, że w polskim systemie rząd miał tę władzę tylko nominalnie, albowiem realnie rządził prezes partii na Nowogrodzkiej. W Stanach konstytucja wprowadziła system prezydencki, Trump został wybrany prezydentem i to on rządzi, przekraczając prerogatywy. Za pomocą dekretów (executive orders), które omijają Kongres, i które często nie mają oparcia w prawie. Rząd PiS mając zwykłą tylko większość w Sejmie, zdołał wprowadzić wiele ustaw niezgodnych z konstytucją. Najpierw jednak wyłączył "bezpiecznik" w postaci Trybunału Konstytucyjnego, który obsadził cały swoimi sędziami. Tego Trump nie mógł zrobić z tego prostego powodu, że w Stanach nie ma takiego organu jak TK. Tam wszystkie te funkcje sprawuje Sąd Najwyższy, którego sędziowie mają kadencje dożywotnie (lifetime tenure) i są nieodwoływalni. Podobnie jak w Polsce, w Stanach już doszło do ostrych spięć z sądami. Kilku sędziów niższych sądów okręgowych poważyło się nie zgodzić się z decyzjami Trumpa odnośnie deportacji oraz masowych zwolnień pracowników, a prezydent raczył ich wyzwać od "lewackich szaleńców" i zagrozić wyrzuceniem. Jak dotąd tego nie zrobił bo zareagował Chief Justice (Pierwszy Prezes) Sądu Najwyższego John Roberts, który przypomniał prezydentowi, że od ponad dwustu lat, zawsze gdy ktoś nie zgadzał się z wyrokiem, zakładał apelację, a nie wyrzucał sędziego. To rzadkość w Ameryce żeby najwyższy autorytet sędziowski rugał prezydenta, zwłaszcza że Roberts jest konserwatystą. Podobne przejścia miał PiS w Polsce z naszymi sędziami ("specjalna kasta"), oraz w szczególności Pierwszą Prezes Sądu Najwyższego Małgorzatą Gersdorf (choć powołaną przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego). Obecna pierwsza prezes Małgorzata Manowska jest już w pełni propisowska, powołana przez prezydenta Dudę wbrew dotychczasowym regułom. Podobnie jak w Polsce, również w Ameryce władza wykonawcza będzie usiłowała złamać sądy ale jej się to zapewne nie uda.
Inną płaszczyzną zmagań są media. W Polsce PiS przejął nie tylko media publiczne i uczynił je partyjnymi ale także wiele komercyjnych mediów, które dzięki spółkom Skarbu Państwa (np Orlenu), zmieniły politykę redakcyjną na stricte propisowską, W Ameryce ten proces również postępuje (na przykład miliarder Jeff Bezos zmienił profil tak ważnej gazety jak "Washington Post"), ale są jeszcze silne, niezależne media liberalne (jak "New York Times"), albo nawet konserwatywne (jak "Wall Street Journal"), należące do prasowego magnata Roberta Murdocha, nie popierające linii Trumpa, albo dlatego że może doprowadzić do recesji (gdy wszczyna wojny celne), albo gdy osłabia Sojusz Północnoatlantycki, osłabiając również pozycję Ameryki w świecie. Trump, podobnie jak PiS, wylewa smołę na niezależnych dziennikarzy, twierdzi że są "wstrętni i nielegalni" (jak np CNN), ale generalnie, podobnie jak w Polsce, tej wojny raczej nie wygra. Trwa i trwać będzie ostry konflikt z mediami.
W obu przypadkach, polskim i amerykańskim, doszło do poważnych wpadek komunikacyjnych, dotyczących informacji niejawnych. W Polsce były to tzw. maile Dworczyka, obejmujące informacje tajne, przekazywane z prywatnej skrzynki ministra Michała Dworczyka, w Stanach ściśle tajne informacje wojskowe na komunikatorze Signal, pomiędzy najważniejszymi politykami: między innymi, wiceprezydentem J.D.Vancem, sekretarzem obrony Petem Hegsethem, oraz doradcą ds bezpieczeństwa narodowego Michaelem Waltzem. Omawiali oni plan operacji wojskowej w Jemenie. Plan niedługo później zrealizowany poprzez naloty na pozycje Hutti, oddziałów partyzanckich, wspomaganych przez Iran. Problem w tym, że włączyli do tej dyskusji także dziennikarza, redaktora naczelnego czasopisma "Atlantic", Jeffreya Goldberga, co oczywiście absolutnie nie powinno się zdarzyć. Najpierw wszyscy się wszystkiego wyparli a następnie zwalili całą winę na… dziennikarza. Obsypali go najgorszymi inwektywami. Podobnie to mniej więcej wyglądało w Polsce PiS. Rząd robił wszystko co możliwe żeby zniszczyć telewizję TVN, postrzeganą jako zbyt niezależna. To się nie udało, bo przeciwstawił się temu… rząd USA ( w lepszych czasach).
PiS i jego prezes aktualnie nie rządzą. Ale usiłują "wywrócić" rząd, między innymi przy pomocy prezydenta Trumpa. Dlatego bronią go zawzięcie, nawet wtedy gdy jego działania są nieracjonalne i uderzają w polskie interesy. Choćby w kwestii Ukrainy, gdzie Trump coraz bardziej dogaduje się z Putinem, którego PiS nadal uważa za wroga. Coraz częściej jednak przypisuje winę za wszystko Ukrainie. A jeśli Trump chce anektować inne kraje to widocznie też ma swoje racje. Zresztą "aneksja może odbyć się w sposób całkowicie demokratyczny, za zgodą społeczności", według posła PiS Jacka Sasina. PiS nie widzi że "aneksja" nigdy nie może być demokratyczna. Ani tego że wszystkie kraje obecnie na celowniku Trumpa (Kanada, Grenlandia), głośno manifestują swoją niezgodę na jakąkolwiek aneksję. Ale... Trumpa nie wolno drażnić, co najwyraźniej robi Tusk gdy opowiada się za wzmocnieniem Europy. Europa jest źle widziana przez administrację Trumpa (może być konkurencją), w związku z czym o Europie trzeba tylko źle. Trzeba kalać własne gniazdo.
Nie ma kwestii, że „źle się dzieje nie w państwie duńskim”, jak twierdził Hamlet i teraz często twierdzi Trump, tylko w obecnej trumpowskiej Ameryce. Trumpizm i pisizm są ideologicznie spokrewnione. Czy to oznacza że stanowią nową normę, nowy system społeczny, ustrój? Czy raczej są odmianą populizmu i chaosu politycznego który nie stanowi alternatywy dla demokracji i liberalizmu, chociaż stanowi zagrożenie dla światowego ładu. Normą jest nadal liberalna demokracja (wolne media, wybory, niezależne sądy), która może wyjść zwycięsko z kryzysu i może się jeszcze okazać że jednak to Francis Fukuyama miał rację.
Daniel Kortlan
Komentarze obsługiwane przez CComment